Do naszego rodzimego Hell’s Kitchen podchodzę z pewnym dystansem. Coś mi tutaj nie pasuje. Być może fragmentem układanki, który mi się nie zgrywa jest pan Modest Amaro. Jest zupełnie inny od Gordona Ramsaya, a na siłę stara się być taki sam. Odnoszę wrażenie, że sobą jest tylko w chwilach, w których może być spokojny i uprzejmy. Wtedy wypada naturalnie.
To nie Gordon Ramsay wymyślił ten sposób prowadzenia kuchni – ten sposób funkcjonuje na całym świecie – co chwila powtarzają w programie te słowa. Pewnie to prawda, zresztą nie tylko po kuchniach świata latają zarówno kobiety lekkich obyczajów, jak i panowie wątpliwej proweniencji. Jak sobie człowiek poprzeklina, to mu od razu lepiej. Tylko ten szał w wykonaniu Wojciecha Modesta Amaro jakoś mnie nie przekonuje. No ewidentnie mu to nie leży. Mam wrażenie, że facet dostaje przed nagraniem rozpiskę ile razy ma przeklnąć i krzyknąć, a potem biedny próbuje się wyrobić w odcinku. A to niełatwe. Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że to anioł i oaza spokoju. Podejrzewam, że w swojej kuchni potrafi dać czadu. Tylko showmanem jest średnim i zdecydowanie wolę go w bardziej naturalnej roli skupionego i jurora programu TopChef.
Uczestnicy to w ogóle osobna historia. Przypadkowa zbieranina wyłapana na ulicach większych miast. Niektórzy z nich są tak sztuczni, że plastikowe wiadro ma w sobie więcej życia. Inni wszystko traktują na luzie i tych ostatnich jest mi nawet czasem szkoda. Ogólnie widać, że większość z uczestników ma ogromne parcie na szkło i to chyba było jedyne kryterium jakiego przestrzegano przy łapance. Bywa i tak.
OK, rozumiem, że uczestnicy nie są zgrani, nie dogadują się, nie są dla siebie mili i zazdroszczą sobie nawzajem, ale nie wydaje Wam się dziwne, że ludzie zainteresowani gotowaniem (część z nich to podobno profesjonaliści) nie potrafi odtworzyć podanego przepisu? Jak tak dalej pójdzie to zamiast koszy, do których wywala się nieudane dania, trzeba będzie podstawić kontenery. Najbardziej podoba mi się zawiść wśród zawodników. Czekam z niecierpliwością kiedy zaczną się pierwsze bójki. Kuchnia bez bójki to nie kuchnia. Swoją drogą zauważyliście, że talerze im się nie tłuką? Ciekawe, czy to kwestia montażu dla lepszej prezentacji produktu sponsora. 😉
Zastanawia mnie dlaczego uczestnicy nie nauczyli się jeszcze menu. Bo nic nowego im tam nie wprowadzono, a wykazują oni permanentny brak umiejętności przyswojenia tych kilku dań. No bez jaj, to można ogarnąć w jeden wieczór. Nauczyć się chociaż nazw. Zresztą jakby każdy przyswoił tylko fragment menu, to i tak mógłby wspomóc drużynę. Co ja piszę, jaką drużynę? W Piekielnej Kuchni nie ma drużyn. Są jednostki, które chcą zaistnieć i dążą do tego za wszelką cenę.
W pierwszym odcinku rozbawiło mnie zaproszenie na kolację szczególnego gościa. Mowa oczywiście o Marku Włodarczyku. Założę się o dużą szklaneczkę rumu, że zaproszono go tutaj dlatego, że nie miał wygórowanych oczekiwań finansowych. Usłyszał pewnie – przyjdzie pan do programu, posiedzi chwilę i przy odrobinie szczęścia coś zje. Zgodził się, bo tym występem miał okazję przypomnieć się widzom. Może po cichu liczył na cud. Bo cudem byłaby sytuacja, w której w pierwszym odcinku udałoby się wydać wszystkie dania. Posiedział więc chwilę i wyszedł. Prosta i przyjemna rola. Też bym tak mógł pracować, chociaż wolałbym głodny nie wychodzić.
W drugim odcinku zaskoczyła, ale i ucieszyła mnie obecność Macieja Nowaka. Po cichu liczyłem na to, że się pojawi. Nie sądziłem tylko, że tak szybko. Bo do przewidzenia było, że się nie naje. Po takim małym śledziku pewnie tylko bardziej zgłodniał, bo o tatarze nie warto wspominać. Mam nadzieję, że jeszcze się pojawi w programie i załapie się na coś więcej niż śledzik, żeby móc to uczciwie ocenić. W końcu to krytyk kulinarny.
Ogólnie program byłby całkiem niezły gdyby dali mniej show, a więcej gotowania. Serio, nie interesują mnie treningi z Saletą, sceny z życia codziennego w domu, a już na pewno nie chcę oglądać wypiętych męskich tyłków czy brzuchów nagranych podczas snu. Wiem, że taki jest format programu i nic się na to nie poradzi, chociaż mam wrażenie, że zagraniczne wersje kładły na to mniejszy nacisk, ale może pamięć mnie zawodzi. Następny odcinek pewnie obejrzę, ale wolę TopChefa. Tam przynajmniej Ewa Wachowicz jest miła dla oka.